Szukaj na tym blogu

piątek, 12 stycznia 2018

hulaj-noga

Już księżyc zaszedł, psy się uśpiły i coś tam klaszcze za borem, pewnie mnie czeka  ...... sama już nie wiem, co.
Właśnie na chwilkę przycupnęłam na kanapie i zdziwiona stwierdziłam, że ćwiartek przeleciał świńskim truchtem.
Dzień rozpoczął się głośnym przytupem w wykonaniu pierworodnej. Ile pary można mieć w tak małych piętach? Takich dzieci nie powinno się, zdecydowanie nie powinno się podkuwać, albo zainwestować w dywany, bo szczerze współczuję lokatorom pod nami. Od godz.7 biegi przełajowe, slalomy mega-giganty, wszystko przy zastosowaniu techniki "wyjście z pięty", do tego dochodzą skoki z kanap i stołu, pchanie nie tylko kulą, miotanie nie tylko młotem, raczej wszystkim tylko nie młotem, bo takowego na podorędziu nie odnotowano (i tylko tego by brakowało), a mając już skrystalizowane pojęcie o umiejętonosciach manualnych, czyli prostym majsterkowaniu landlorda, to i młotka pewnie szukać ze świecą, do dyspozycji (na razie tylko dorosłych, a dodatkowo nie skłonnych do używania w celach innych, niż zalecenia producenta) tłuczek kuchenny z tasakiem, takie dwa w jednym, head&sholders. Dla młodych niedostępny,  jak dotychczas.
Młody przy takim "powitaniu słońca" nie miał szansy na dłuższy sen, a i, z niezrozumiałą dla mnie radością i ochota, dołączył do zabawy.
Nooo, ćwiartek na dobre się zaczął. I nie był to łatwy czwartku początek, środek oraz koniec, ponieważ zostałam z dziećmi sama. Patron, jak to patron, pojechał do FirMy, patronka zaś udała się na umówioną wizytę u kosmetyczki i paznokciolożki i wróciła po 3 godzinnej nieobecności, dosłownie na chwile, do domku, by z głupia frant spytać: czy są naleśniki?, Bo o nich wczoraj wspominałam, wspominałam, że zrobię. Witki mi opadły, musiałam zrobić minę debilki 100%, złapałam jakąś chwilową, krótkotrwałą zawiechę, podczas której, w pośpiechu przeanalizowałam tych 6 porannych godzin, nie umiałam sobie przypomnieć, czy zdażyłam usiaść na chwilkę, od godz.7.00, a zbliżała się 13h. Aaa owszem zdążyłam, tak, zdążyłam, bo gdy już wróciłam z 2godz spacerku rano, przewinęłam Flipa i ululałam do snu, to usiadłam u Leili na dywanie i kolejne 2 godziny, z przerwa na dopilnowanie obiadku,  bawiłyśmy się w sklep. Ale nie było mowy o zabawie w sklep w pokoiku i jednoczesne smażenie naleśników w pomieszczeniu do tego przeznaczonym. Owszem, muszę napisać, że naleśniki planowałam, ale na kolację, a to dlatego, żeby już po odpękaniu programu obowiązkowego zająć się wieczorem czymś innym, niż dziećmi. Taki tylko cel mi przyświecał.
To moje zdziwienie na twarzy wywołało z kolei grymas zdziwienia na twarzy pytającej. I chyba byśmy się tak dziwiły do dnia ostatecznego, jeśli nie sądu, co nie było w tym momencie dziwne, bo swoimi kolejnymi reakcjami-odpowiedziami na reakcje poprzedniczki zaskakiwałyśmy same siebie. Spektakl przerwał ryk młodego.
A potem zupki, pakowanie plecaczka, zabranie hulajnogi, z takim zamiarem, że młodej od tego hulania nogi się zmęczą i w końcu przestanie tupać (jakże mylne założenie, o czym przekonałam się wieczorem), i wypad na plac zbawmnie do B.
Tam do godziny 16.30 bieganie za młodym lub obok, ubiegając jego decyzje, zapobiegając kataklizmom wszelakim, jeśli nie katastrofie lub mniejszym urazom, wybiegając myślą i zapobiegliwie przewidując kolejne kroki.Oraz jednocześnie rzucając okiem na młodą. Teraz wiem, poczemu Panbozia dal mi zezowate oko ;). Dokonać takiego wyczynu, czyli śledzić dwie postaci równocześnie niezezowatym okiem się nie da. Noooo, nie da się.
Powrót w tempie niespiesznym, bo i do czego? Gdy Patronka zapowiedziała, ze przed 17h jej nie będzie, bo ma termin :) u jakiegoś chińskiego maga od masażu limfatycznego. I kto zabroni biednemu bogato zyć?
A w domku to już obiecane naleśniki, zapak/wypak zmywarki i jak już myślałam, że nic więcej mnie dziś nie spotka, Lelia zrobiła siusiu na ęrodku salonu, tak po prostu, rozstawiła nogi i, nie komunikując nic nikomu, a 3 dorosłych w pokoju, oddała mocz w ilości przypisywanej pojemności pęcherza u dorosłego. Brak reakcji ze strony elternów spowodował u mnie jakiś odpływ wszelakich sil.
A, że już wszystkie miny z zakresu zdziwionych odpracowałam w południe, to najnormalniej w świecie zabrakło mi inwencji. Sklęsła, ale juz po chwili poderwałam się i dziarsko, z mopem w ręce i śpiewem na ustach, śpiewem, żeby zagłuszyć to, co działo się w mojej głowie, zagłuszyć potężna chęć wyrzucenia z siebie słów powszechnie uznawanych za wulgarne, obelżywe, a przynajmniej niecenzuralne.
Dzień dobiegł końca

poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Zdecydowanie umrę zdrowsza i nie znajduję odpowiedzi, czy to dobrze czy wręcz na odwrót oraz dla kogo dobrze, czy wręcz na odwrót oraz po co?
Internet jest niezastąpionym źrodłem informacji wszelakich. Jak to drzewiej bywało, gdy całe pokolenia nie dysponowały takim narzędziem? Skąd czerpały i czy czerpały wiedzę? Czy wszystkie te informacje, pozyskane z netu są wiarygodne, czy nalezy brać do siebie? Czy wszystko wdrażać w życie? Czy nad wszystkim się pochylić i doszukać się sensu, w zalewie info?
Skąd te dylematy?  Pewnie już się domyślasz, że rodzinka,  w/u której przyszło mi spędzić kawałek schyłka lata życia (eufemizm hi hi) jest proeco, probio, pronatura i ogólnie propro, co nie przeszkadza w użytkowaniu dwóch samochodów o napędzie benzynowym (np. mam płukać tzw mokre chusteczki, przystosowane, zgodnie z sugestia producenta, do poop niemowlęcych, przed wytarciem nimi poopy niemowlęcej, bo nie wiadomo, co w nich jest, czym są nasączone, dobrze, że nie muszę pracć pampersów, choć tu akurat wiadomo, w jakiejś części, wiadomo, co w nich jest) A dziś dodatkowo  empirycznie doświadczyłam, ile (nie)korzyści przysparza wiedza z netu, a nawet ile radości oraz wątków, z których mogę skorzystać, pisząc o tym. Proszę,  nie pytaj jaki przyświeca cel owym działaniom,  i nie mam tu na myśli działania -tworzenia listu, jeno działania, które pozwalają wdrożyć w życie wiadomości nabyte drogą elektroniczną,  o których, tych działaniach powyżej-poniżej.
Rano zaproponowano mi udział w wyjściu/wyjeździe na targ,  to juzż wiesz,  ale nie wiesz, hmm...a może?  że dzieci, przewożone w fotelikach przeznaczonych do przewożenia dzieci w samochodach, przewozi się bez odzienia wierzchniego. Od dziś do odwołania, bez odzienia. Beznadzieja!
Zabrakło mi odwagi,  aby zadać pytanie: dlaczego tak?. Myślę też, że odpowiedzi żadną miarą nie umiałabym pojąć ;). A teraz wyobraź sobie, że podchodzimy do zaparkowanego na dworze samochodu, który dodatkowo jest w bogatej, śnieżnej okrywie, i co robi mamusia maleństwa? Ściąga z niego,z  tego dziecięcia, niedawno ubrany kombinezon, który,  jak wiemy, bo każdy kombinezon taki jest, inaczej nie byłby kombinezonem, stanowi monolit, i nie da rady zdjąć go połowicznie. Tzn da rade, i do pewnego momentu nawet myślałam, ze E. tak zrobi, że zsunie z młodego tę częśc górna (wciaąż jednak pozostaje zagadka, dlaczego ma to zrobić,  ona dzis , a ja w przyszłości, gdy już sama będę po(d)wozić dzieci na różne zajęcia, w roóżnych kierunkach) i posadzi F. w siedzeniu. Tak się nie stało, dziecię zostało pozbawione kombinezonu i butów. Ważne, aaa może nie?, że droga na targ to 10 miut jazdy samochodem, tak, że nie zdążył się nagrzać wewnątrz, samochód, a w nim rozebrane dziecię, nagrzać. Mnie bylło gorąco z samego wrażenia, jakie na mnie zrobiło małe dziecko w rajstopkach i sweterku, na dworze, w środku zimy.
 Po dotarciu do celu,  czynności podjęto w odwrotnej kolejności. I o ile łatwiej jest zdejmować ubranie, o tyle trudniej w warunkach polowych jest w to ubranie nadziać ruchliwego człowieczka. Po pół godzinie, bo tyle czasu zabrało nam kupowanie u p. Joli bio i eco, ważne! o czym niżej, produktów, powtórka z rozrywki, czyli rozdziewanie młodego, na dworze, w trakcie, gdy obficie sypalł la neige, a temperatura wskazywalła minus 1,  a po 10 minutach kolejne ubieranie, nie muszę pisać, że na dworze, na śniegu, w zimnie. Pracowalłam już u rodzinki, w której jeden potomek był w ciągu jednego dnia ubierany/przebierany 7 razy, wytrzymam i to, tylko żebym w nie zapomniała o celu wyjazdu, o dzieciach,  a co najgorsze, sama nie zaczeła rozbierać się do rosołu, bo to byłby rosół mocno niestrawny, oraz nie znajdujaąc odpowiedzi w razie nagłego zapytania, co tez czynię?
To bylo jedno doświadczenie w temacie, co robią wiadomości internetowe z niektórymi rodzicami, a precyzyjniej z ich mózgami.
Drugie, dotyczące już zdrowia ogółu mieszkańców Passage de la Fontaine 5, daleko bardziej pracochłonne. Otóż od dziś pod tym adresem obowiązuje mycie wszelkich warzyw i  owoców w specjalnych do tego celu skomponowanych roztworach. Pierwsze trzy minuty w zakwaszonej octem jablłkowym wodzie. I tu rodzi się pytanie, czy owe jabłka,  przeznaczone na produkcje octu jabłkowego poddane zostały owemu trójfazowemu myciu przy użyciu m.in. octu jabłkowego, sporządzonego z jabłek, które zostały poddane trojfazowemu......itd..Drugie trzy minuty w roztworze zasadowym ( w tym celu woda z dodatkiem sody oczyszczonej, czy eco/bio ta soda, nie przeczytałam na opakowaniu), trzecie trzy minuty w wodzie z kranu, która, jak wszyscy wiemy,  jest l'eau potablè. Przygotowanie każdego z posiłków przeduża się automatycznie o ok.15 minut. Czemu ma to służyć, gdy już wszystkie produkty, które wymagają mycia, nabywane są z całkowitym zapewnieniem producenta, że są nieskalane chemia, że są zdrowe, że sa eco bio?
Na moje pytanie, czy takie warzywa i owoce mogą być przechowywane w lodowce oraz jak długo, czy te operacje mogę przeprowadzać raz dziennie, na wszystkich owocach i warzywach, czy kolejno na każdym z nich z osobna? Nie usłyszałam odpowiedzi. Nie, inaczej,  usłyszałam: nie wiem. Hm?, Znam za to odpowiedż, czemu ma to służyć. Otóż te produkty mają być jeszcze bardziej zdrowe. Zdrowe od jakich? Zdrowe od zdrowszych? Zdrowsze od zdrowych. Boję się, ze zapomnę o tych wszystkich czynnościach, że dnia mi nie stanie, ze pomylę kolejność, oraz, że to będzie miało szalony wpływ na (nie)zdrowie mieszkańców tego sympatycznego domostwa. Kiedyś tam.
Widziałam już wszystko, mogę...... spokojnie czekać na kolejne nowinki. Internet ponad zdrowy rozsadek, hip hip hurrra.

Naleśniki z mąki sarasin wyszły genialne. I vege.

Umrę zdrowsza, jeśli nie całkiem zdrowa, mam na myśli zdrowie fizyczne, w moim body są trawione  już tylko same zdrowe ecoprodukty potraktowane ecooctem i ecowoda (wolałabym wóde, moze nie byc eco :) ) w moich członkach doczesnych ono będzie widoczne, to zdrowie, dla studentów GUMedu, zasś zdrowie psychiczne nie bedzie kwalifikowało się pod  żadnż ze znanych  jednostek chorobowych.

niedziela, 11 czerwca 2017

polenta!

W Paris nie miałam żadnych problemów z zaśnięciem i przespaniem całej nocki, tu koszmar porżniętej na kawałki nocy powrócił. I tak sobie myślę,eże to nie fizjologia (czyt. dane na liczniku) tym kieruje, jeno stress. Stress związany z pracą. Analizując nie powinnam niczym się stresować, dzieciaczki posłuszne, lubią mnie, zjadają, co zrobię, razem czytamy, układamy, psocimy i się śmiejemy; ich rodzice jak ich dzieci,  z tym, że nie wiem czy mnie lubią, ale też nie muszą, bo nie nimi,  a ich pociechami się opiekuję, i nie psocę z nimi, i układam raczej po nich i śmieję się z nich;). Więc skąd ten stres? Nic, mam Ciebie i ćwiarteczki od Ciebie, a wraz z tym nadzieję, ze to pomoże;)
A środek przeleciał bez zwrotów akcji i zawirowań. Normalnie, tyle, że bez spacerku, bo młody wciąż zainfekowany, a do tego jakieś zmiany na skórze na dłoniach i stopach - jutro z rana wizyta u medyka.
A z uwagi na brak pogody nie wiem, czy bym zdecydowała się na spacer. zajecia w parterze i jakoś zleciało.
Dziś pierwszy raz w życiu ugotowałam polentę, pełen sukces, moim zdaniem:), a potrawa z gatunku niskokalorycznych i jako zamiennik węglowodanów. Młoda oczywiście z załączonym wstecznym, ale potem zjadła, młody otwiera dziób do wszystkiego i wszystko je. Jeżeli chodzi o mnie, to włączam tę strawę do regularnego effimenu. Czemu tak o tym się rozpisuję? Otóż pamiętam, jak Davide, w przypływie jakichś gastronomicznych uniesień oraz powrotu do przeszłości,jego alyprzeszłości,i zakupił w Italy polentowy żwirek i ugotował coś, co potem stało przez kilka dni w lodówce, nim to wyrzuciłam. Najpierw z charakterystycznym dla niego rozmachem poinformował,eże przystepuje do produkcji potrawy jego przodków i swojego dzieciństwa. Noooo, jak tak wyglądało jego dzieciństwo, to się nie dziwię kolejnym jego wyborom życiowym. On chyba nie mógł jeść tego samego, co potem chciał powtórzyć,, bo ta strawa była od początku niestrawna, przypalona, pełna grudek i o dziwnej konsystencji. Przy takiej diecie nie dożyłby pełnoletności,  w ogóle nie miałby prawa żyć. Pomysłu  już nie doprowadził do końca, zarzucił, nim dobrze rozmieszał owa mamałygę i oddalił się, chyba bardzo zmeczony, w celu zalegnięcia na kanapie. I chyba dobrze się stało,że nie usiłował wyserwować tego czegoś . chciałam napisać gaz, ale tam byla elektryczność, więc płyta ceramiczna pod zostawionym samemu sobie,  sporym garnkiem z polentą dokonywała dzieła, równomiernie przypalając nierównomiernie rozmieszaną papkę, rozdyźdana konsystencja malowiczo zastygała na ściankach garnka, a warto wspomnieć,że zgodnie z wrodzonym, lub nabytym, rozmachem Goliatta pomysłodawcy, tej paćki było sporo. Pamiętam,że nie mogłam nadziwić się, czym Włosi się tak excytuja, przecież ta ich kuchnia wyrafinowana, sofistique, a tu przypalona, żótło-brązowa maź, w dodatku wydzialająca drażniący nozdrza zapach spalenizny, i to ma być pyszne?
Nie miałam wtedy odwagi skosztować, żeby wyrobić własne zdanie o tym przysmaku, zostałam przy doznaniach innych zmysłów, które dostarczały dość jednoznacznych wrażeń - przy zdrowych zmysłach tego się nie da zjeść.
Po nabraniu mocy, po paru dniach, chyba tylko dlatego, że potrzebowałam większego garnka, bez wyrzutów sumienia wywaliłam całą zawartość do kibla. Od tej pory, aż do dziś, polenta kojarzyła mi się jednoznacznie. Dziś zeszłoroczne wrażenia zatarła "moja" potrawa. Smaczna, kolorystyka też nie przypominająca tej davidowej,eże o zapachu nie wspomnę. Patronka przyjęła z entuzjazmem, R. pochwalił się,eże nie lubi, ale mój dar przekonywania oraz argumenty w postaci niskiej kaloryczności spowodowały,że nie kręcił nosem oraz spożył. A moze ta jego niechęć, czy raczej bezentuzjastyczne przyjęcie polenty wiązało się z podobnymi do moich pierwszych doświadczeń? Może gdzieś na trasie raffiontogenezy miał okazję zjeść, lub choćby tylko spróbować goliattpolenty?

sobota, 6 maja 2017

bachantka?

Taka ze mnie dziś! A moze barchanka? He he effi w barchanach, to by było ;).
Piątek juz finiszuje, a był ładny, słoneczny i ciepły, pod koniec dnia taki był. Finishuje? Skończył się!

U mnie zgodnie z założeniami, bez niespodzianek, dzień pracowity, długi, wyczerpujący.
Mogę pisać troszkę mniej składniej, niż zazwyczaj, gdyż ponieważ ;) jestemopod sporym wpływem niezwykłych i wciąż odkrywanych na nowo właściwościach cennego soku z winnych krzewów, a także wpływu owego soku bezpośrednio na mój organizm. Ale o tym później, jeśli klawiatura  mi hi hi pozwoli.
A od rana lekki zapieprz, bo piątek, więc prac porządkowych więcej, kilka pralek prania,  potem spacerek, potem wyjazd po młodą, obiad, drzemka młodego...... bla bla bla, nic nowego, tyle, że pod wieczór pogoda całkiem się ustabilizowała i pozwoliła na złapanie pozytywnej energii. Słoneczko, prawie 15 °C.
Po południu copiątkowy wyjazd na basen, a przed godzinka na placu zbaw.

Późnym popołudniem, już po zdaniu służby, podjechałam ze znajomymi do pobliskich winnic, na degustacje. Szybka, bo już prawie ostatnimi gośćmi byliśmy. Zawsze się dziwię, czemu/komu takie akcje służą. Wina z tej krainy nie cieszą się renomą, ale żeby nimi od razu szastać na lewo i prawo?  Rozlewać w kielichy bez opamiętania i wszystkim, którzy się pojawią i nie żądać zapłaty, a na dodatek umożliwiać transport podstawionymi busami. Cóż, nie mnie roztrząsać kwestie ekonomiczne właścicieli zapasów,  zostałam zaproszona, więc skorzystałam. A że mało mam możliwości,  okazji do poznania autochtonów oraz naocznie i namacalnie, wręcz "ustnie" doświadczyć tych enologicznych zdobyczy i wykwitów w naturalnym środowisku, to atrakcje przyjęłam z entuzjazmem. Tym razem takoż tubylców nie poznałam, a na ich winach się nie poznałam, mam nadzieję,eże oni na mnie także się nie poznali, hi hi. Takie poznańskie klimaciki.
Faktycznie wina nie powalają na kolanka, zaraz, zaraz, jak to nie powalają, oczywiście,że tak, nawet pozwalają na  przyjęcie pozycji kobiety upadłej oraz lekko sponiewieranej, o nieeee, tu przesadziłam, w rozumieniu,eże wyolbrzymiłam, choć taki malutki płotek, okalający winorośla chciałam przesadzić, czyli przeskoczyć - polski język, trudny język-  ale mnie powstrzymano, nim dobrze zamach, w sensie wymach, kopytkiem powzięłam, z kim ja się, z drugiej strony, zadawam? Nie, że z drugiej strony zadawam, czyli zza placów;), tylko skad inąd zadawam? Ale w aurze starych murów, lekkiej stęchlizny piwnic (mój wiek nie upoważnia do stawiania tez, że się utożsamiam z tymi klimatami, a jednak.... )wśród starego oraz nowoczesnego sprzętu, pras wszelakich, beczek i innych utensyliów, smakowały te wina, a jak!  Jakoś tak łagodnie i bez przymusu, ale ze sporą zachętą sięgałam po kolejne kieliszki. Wolę białe, i takie też degustowalam, nawet jakieś nieklarowane - ponoć taka moda. Chyba jednak w tematyce wina wolę być niemodna i nikogo za to nie winnię, żem wierna alzackim gewürtztraminerkom i rieslingom, pinot gris, pinot grigio, bo nie pinot noir, choc noir profond;),pinokio i pingwin też oki.
A teraz czas na piżamkę i sen nocy wiosennej.

niedziela, 30 kwietnia 2017

Piątek juz zamknięty, a od rana mocno pracowity, taki piątek z zadaniami specjalnymi, którymi niespecjalnie się przyjmowałam,  ale wykonalam należycie. Mam na myśli prace zmierzające do przywrócenia porządku, ładu i higieny we wszystkich pomieszczeniach - wieczorem ślad po moich działaniach zaginął.   Wszak piątek właśnie takimi zadaniami się m.in. charakteryzuje. Tempo pracy należyte, bo jeszcze spacerek przedpołudniowy do odpękania, nim po młodą,  w tzw międzyczasie uwarzenie garnka zupy dla młodzieży,  tak, żeby zostało na jutro, dobrze, że pracozbawczyni nie przygotowała sterty prania do uprania i rozwieszenia, a z ich kosza na bieliznę (chcialam dodac slowo "brudną", ale byłoby to spore nadużycie w stosunku do stanu zabrudzenia owej odzieży)  az "kipi", bo czasu by nie starczyło na zaplanowane czynności. Obiadek, spanko młodego, podczas którego, tego spanka, a nie młodego he he, sporządzenie kolejnego garnca zupy, dla dorosłych, na długi, majowy weekend oraz wymieszanie ciasta na naleśniki i wykonanie rzeczonych, bo taki dziś miałam zamiar, żeby je wyserwować jako podwieczorek. Młoda pożarla 4 sztuki, nooo dorosły by się nie powstydził. Niektóry dorosły by się nie powstydził, nie jeden dorosły, hmmm, w tym domostwie jeden dorosły;). Po naleśnikach wypad na place de jeux a Budry, aprés la piscine a Boudry.
Gdy wróciłam wieczorem z młodą do domku,  po stercie naleśników ślad i słuch zaginął, a zupa nosiła ślady używania. Zaś pani tego domostwa dostała monsterglobusa, zaległa na kanapie i skonanym głosem informowała o swojej przypadłości, która jednak nie przeszkodziła jej w udziale w konsumpcji dań wykonanych moimi dłońmi. Kirk w wykonaniu amatorów;). W czym ja uczestniczę?
Wieczorem jeszcze przystąpienie do prasowania, bo we wtorek zajdzie potężna obawa, że się nie wykopię z kolejnej sterty wysuszonego prania.
Na posiłek znalazłam czas już po prasowaniu, a jeszcze przed kąpielą, tak ok.21h, zjadając ( z apetytem) podsmażone tofu i plasterki cukinii. Wciąż zastanawia mnie mój prywatny, spowolniony matabolizm, oraz jego skutki w nadmarze nagromadzonej tkanki tluszczowej. Co jest?  Dostarczam organizmowi  w porywach, dostarczam w porywach, organizmem dysponuję już od ponad pół wieku, dziennie ok. 1200kcal, to jest poniżej połowy pożądanych i wskazanych wartości, a efektow nie widać. A spodziewałabym się zobaczyć efekty w postaci ubytku masy, ubytku złogów tłuszczu, efektywnie oraz, co ważniejsze, efektownie wyszczuplić talię, brzuch, uda i pośladki,eże o ramionach nie wspomnę. Nic bardziej mylnego.  Mój organizm pobiera z powietrza niezbędne dla utrzymania wałeczków tłuszczu składniki, produkuje cellulit z tlenu i gromadzi tłuszcz z azotu, lub odwrotnie;).
Kochanie, nowa data od 40 minut. A ja zaczynam cieszyć się długim Wochenende. Luuuuubiętakie wieczorki,  co łagodnie przechodzą w nockę, a nocka jeszcze łagodniej w świt. Lubię, ale nie sama. Obejrzymy razem wschód słońca? Obojętnie, w jakim regionie. Chciałabym choć jeden taki poranek z Tobą u boku, poproschemmm!

środa, 12 kwietnia 2017

spacerek i kąpiel

ostatni wolnościowy czwartek za mną. Jakoś przeszedł,  choć gdy commence to pisać (20.20h) to z pokładu jeszcze dźwięki dochodzą, ale mnie już nie obchodzą.
Dzień jak to dzień, przeleciał, na prozaicznych zajęciach i obowiązkach,  dzień nie miał wyjścia, a ja mu wtórowałam, temu dniu i temu wyjściu.  A rozpędził się równo o 7.00, gorącą kawką, gorącą wodą z miodem i imbirem, ciepłą kaszką dla młodego,  potem już wytarte tory, czyli przygotowanie obiadu, dłuższy, bo trwający półtorej godziny spacerek, obiadek i drzemka młodego, krótka, a potem oddawanie się z należytą czcią i pieczołowitością pracom konserwatorsko-konserwującym. Taka konserwa ze mnie dziś.
Podczas mojej czyścicielskiej działalności oni, czyli E. I młode wybyli na spacerek. I to warto odnotować, bo mineo już pół roku mojej pracy i dziś dopiero doświadczyłam takiego widoku, że mama idzie z dziećmi na spacerek, nie shopping, nie wizyta u koleżanki, tylko spacer. Widok niezapomniany, choć przygotowania jak do wesela rozmazały trochę obraz. a ja miałam 2,5h aby zdążyć ze wszystkim. Zdążyłam, choć pot po pooopie się lał,  jeszcze zjazd do suszarni, jeszcze wyniesienie do piwnicy jakichś zbędnych niezbeędności i już nadeszła rozkrzyczana grupka. Podwieczorek. Przygotowywałam młodemu ryż z jakimś sosem, upewniwszy się,  że młoda zje jajecznicę. Spokojnie stoję przy kuchence i podgrzewam (mikrofala jest mi zabroniona do podgrzewania dzieciowego jedzonka, im nie, chyba to jest ustalanie, przesuwanie i napinanie granic wytrzymałości, mojej psychicznej wytrzymalosci. ale spuszczam na to zasłonę milczenia), do moich uszu dochodzi pytanie, czy mogę jednocześnie mieszać potrawę dla Flipa i rozbijać jajka, oraz smażyć owe w postaci jajówy,, wcześniej je robełtawszy. Znów, przez moment, flash, naszła mnie myśl,eże gdzieś kiedyś bylam posiadaczką kilku par kończyn, w którymś momencie ontogenezy, mojej, niezauważenie odpadły mi kończyn górne,  pozostały najsilniejsze. A ślady  po owych nieobecnych kończynach są widoczne dla moich patronów i mają o to do mnie żal. O to odpadnięcie. Ja nic takiego nie zauważam i nie uważam, że kiedyś byłam ośmiornicą.
Chyba uruchomiłam, zachowanym na skrajne, extremalne potrzeby, poklad asertywności. Opanowałam szczękę, aby niekontrolowanie nie zgrzytnęła, przymknęłam powieki, aby wzrok skierowany w stronę pytającej nie był zbyt zabójczy, przystopowałam struny głosowe, skore do wydania ekstraordynaryjnego charkotu, wysiliłam się i grzecznie odpowiedziałam, że ona może przejąć mój obowiązek zapodawania strawy młodemu, a ja wtedy uwarzę jajecznicę z całymi nakeżnymi szykanami. Usłyszałam,eże przy kuchence jest za mało miejsca dla dwóch. Dalej nie rozwiązywało to problemu. Wiem, tego nie trzeba mi mówić, ale zimnego jedzenia nie wyserwuję, w mikroweli jest interdit,  nie jestem wawelski smok, żeby ziać ogniem w celu przyspieszenia zagrzania strawy. Potrwało to jeszcze chwilkę, zwolniłam, nie, że spowolniłam, tylko,eże ustąpiłam miejsca i już mogła ona oddawać się (nie)zapomnianym:) kucharskim czynnościom. To było jedno, takie prawie nic nie znaczące, ale wcześniej, przed południem poddano mnie kolejnej probie. Usłyszałam, że na młodej dolegliwości ze strony układu pokarmowego (w rozmowie bliżej nieokreślone dolegliwości) i rzekomy brak apetytu (fakt, nie je żadnych owocw, a warzywa tylko przemycone w postaci rozgotowanych zup i sosw), ale parówy, mięcha, ziemniaki, szynki, makarony, "pastfudy"w ilości nieograniczonej, więc ciężko to nazwać brakiem apetytu, raczej problem tkwi w układzie wydalniczym:)ale do rzeczy, można zastosować ....... kąpiele całego ciała w tymianku czy innym "o mój rozmarynie", chyba nie był cząber wymieniony ani lubczyk, czy zgoła arcydzięgiel lub kozieradka:) Jakieś zioło,  ecozioło, niezłe ziółko. Napar w wannie i dziecię zanurzone do wysokości mięśnia sercowego, grzecznie oddające się zdrowotnemu wpływowi zabiegu wyobraźnia wystartowała, już widziałam, z jakim oddaniem mama przygotowuje ową kąpiel, z jaką należytą troską pochyla się nad wanną, jak odmierza, jak peroruje o dobroczynnych właściwościach,  a wokół fruwają papillon i świergoczą oiseaux, woń ziela rozpościera się po mieszkaniu, miło drażni nozdrza i pobudza zmysły.......w zwiazku z tym przeoczyłam fakt ile, skąd, jak długo, na jak długo,  i jakiego argumentu użyć, aby młoda zechciała wejść oraz , co ważne,  jeśli nue ważniejsze,, opuścić wannę, bo kapiel zdrowotna, nawet jak pomysł chory, musi trwać określony czas.
Mam sie tu z nimi. Nauczono mnie, początkowo chciałam napisać, że nauczyłam się, rzekomo sama, ale to nie byłaby prawda, nauczono mnie, wymuszono wręcz na mnie  powagi i dystansu, z jakimi przyjmować tego typu rewelacje, jeśli nie rewolucje. Na spokojnie zapytałam, jak ową kąpiel sobie wyobraża/ją, jak chcą tego dokonać, kąpiel lecznicza różni się od rozrbryzgiwania wody w wannie, dzieci, jeśli już się kąpią, bo nie codziennie, toasą łączone w pary ;), pytań było więcej, ale żeby nie było to opacznie zrozumiane,eże tematem się zainteresowałam, że podchwyciłam,eże ja tak,eże chętnie, eże tylko tego jeszcze pragnęłam, to ograniczyłam się tylko tematu samej organizacji ziołomoczenia. I odpowiedź napotkała na trudności, trudności napotkały na odpowiedź.

niedziela, 9 kwietnia 2017

dętka

Niedziela przeleciała, nie dane mi było zakosztować wolnego zbyt długo, Eladyta jeszcze wczoraj 3 razy mi przypominała,  poprzez słane ssmany,że o 13 mam być nazad. A,że jestem, przynajmniej staram się być, jednostką zdyscyplinowaną, to pojawiłam się w drzwiach przybytku,  który czasem, z rozpędu, nazywam moim domem, jeszcze nim na zegarze kosciółkowym wybiła godz.13.
A potem to już obowiązki, lżejsze,  bo niedziela. Chociaż, jak się tak przyjrzeć skrupulatniej, to wcale nie lżejsze. Wycieczka rowerowa, z premedytacją, która skrupiła się na mnie, o czym pozn :), premedytacja polegająca na zmęczeniu młodej, coby tyle nie paplała. Ona wszędzie musi być erste - dobra cecha- więc goniłam za nią na holenderce, podkręcając tempo i prowokując hartmannowy owoc do jeszcze większego wysiłku, że o sobie nie wspomnę.  A jeszcze przed wyruszeniem owej holenderce napompowałam tylną oponkę, bo była zupełnie bez powietrza. Nie spodziewałam się, że powietrze ujdzie podczas wyprawy.  Wprawdzie wyprawa nie należała do czasochłonnych, tudzież odległochłonnych hi hi, kręciłyśmy się wzdłuż rzeki, potem chciałam podjechać w kier. Murgental :), byłyśmy  nawet na dobrej drodze, cisza, spokój, relaks, ale jak przysłuchałam się dźwiękom wydawanym przez wspomniany wynalazek (twórca owej damki musiał mieć nieźle na pieńku z damami,żeby wymyślić coś takiego, taki rower, być może była to twórczyni, co jeszcze gorzej świadczy o jej zamierzeniach i efekcie końcowym w postaci nieergonomicznego w żadnym, najmniejszym nawet calu), a precyzyjniej przez tylne koło,  potem skierowałam wzrok podążając za dźwiękami, które przypominały trzeszczenie  gumy na asfalcie, a w gruncie rzeczy takimi były,  oczom moim (jednemu lekko zezowatemu hi hi hi, ale już nie pamiętam, które to) ukazała się sflaczała opona, bez krztyny, bez bąbelka powietrza, bez śladu po napompowaniu. Uuu uuu, moja buta została ukarana. Do domu był do pokonania odcinek trochę dłuższy,  niż ten, który nawigacja Tobie pokazała jako przejezdny, a to była ścieżka rowerowa- pamiętasz? My byłyśmy jakieś pol km w stronę M.
Jazda na tym wynalazku nie należy do łatwej i przyjemnej, a gdy jeszcze wynalazek gubi powietrze, oraz nie jest zaopatrzony w stosowny instrument, który to powietrze na powrót  umieścić pośrednio w oponce, a bezpośrednio w dętce, to wyzwanie staje się trudne do sprostania. Ale, nie zapominajmy, że mamy do czynienia z jednostką wyjątkowo odporną na przeciwności losu hihihi, noooo o sobie tak ładnie piszę,  to jakoś, z potężnym akcentem na jakoś, dałam radę dobrnąć do mety. Częściowo odcinek pokonywany był w pozycji,  gdy nie korzystałam z siodełka,  żeby jak najmniej dociążać tylną oś, co odbiło się na nogach, które musiały wykonać większy wysiłek fizyczny, a na to, żeby zejść z roweru i prowadzić go nie pozwalała mi ambicja. W rezultacie dotarłam umęczona do domu, gdzie szybko napoiłam moje spragnione wody body, ubrałam psom kolie i zaopatrzone w instrument dęty plastikowy,  zwany popularnie fletem prostym, udaliśmy się do lasu. Czemu z fletem do naturalnego środowiska,  które obfituje w dźwięki wszelakie,  a do tego miłe moim Ohre?  A no, potomstwo Hart/Moni potrzebowało nabyć wprawy w posługiwaniu się wspomnianym instrumentem, umiejętności niezbędne na jutrzejsza lekcję muzyki. To, co wydobywało się z fletu w żaden znany mi sposób nie moglam nazwać grą.  Były to próby, moze etiudy, moze wariacje na nieznany bliżej temat, jęki,  skpwyty, piski i rzężenie, gra w żadnym wypadku,  a już odtworzenie zapisu nutowego na pewno nie. Znow, jsk podczas uderzenia w klawisze piano, wartości nut, pauzy, akordy nie mialy znaczenia.  Dziewczę delektowało się,  wręcz upajało wydobywanymi dźwiękami, za każdym dymnieciem w ustnik wykrzykiwało: patrz! jakby to coś miało zmienić, lub w czymś pomóc. Nawet nie miałam ochoty jej korygować, usilnie wzrok mój oraz inne zmysły, żeby od nich nie odejść:) kierowałam na czubki drzew, wsłuchiwałam się w trele ptaków, podziwiałam wiosenną zieleń  młodych listków i traw oraz miałam baczenie na psy.
Alles, po kilkukrotym zapewnieniu z mojej strony,eże gra ślicznie oraz, co w muzyce ważne, zgodnie z zamysłem autora (a nie przyszło mi to zbyt trudno) opuściła sobie młoda katowanie jazgotem.
A po powrocie szybka kąpiel jej i moja,  włosy jej i moje, pomoc w matmie, uuuuuu, to już była droga przez mękę.  Zadania z treścią,  która to treść stanowiła zagadkę dla Heli, zreszta dla Eli także, czyli może to były trudne zadania?, a mnie udało się je rozwiązać zupełnie przy użyciu sił nadprzyrodzonych? Nie, nie, nie czułam żadnej interwencji zza światów, a zadanie było ..... łatwe? Dla mnie łatwe? Toż to dritte klasse dopiero, a nie całki i macierze.